- Znaleziono ciała polskich żeglarzy
Argentyńska marynarka wojenna znalazła we wtorek (14 grudnia 2010 r.) późnym wieczorem ciała dwóch członków załogi polskiego jachtu, który rozbił się w Ziemi Ognistej, w pobliżu granicy z Chile – poinformował na swej stronie internetowej argentyński dziennik “Clarin”.
- Polski jacht żaglowy Nashachata, płynący z Antarktydy do argentyńskiego portu Ushuaia, rozbił się w poniedziałek na południu tego kraju. Uratowano pięciu członków jego załogi. Dwóch niestety nie żyje.
Zalaczam opis sprzed 37 lat w takiej samej sytuacji na s/y Konstanty Maciejewicz z mojej książki “Pod zaglami i na cumach”. (Za miesiac – dwa – wznowienie, rozszerzone). A tak naprawde, to adekwatna analize daje nie Izba Morska, tylko poeta w zalaczonym wierszu.
I pozdrawiam noworocznie
Gienek (73)
Trawers Hornu mijamy o siedemnastej trzydzieści, 26 marca 1973 roku, odległość 1 mila. Przylądek robi wrażenie krzepkiego, srogiego starca. Siwe nitki zoranej bruzdami czterystumetrowej ściany, zieleń mchów na stalowoczarnym tle skał, tworzą arcydzieło natury. Ciśnienie spada, co godzinę o 2 milibary. – Teraz uciekać! Chcemy schronić się w którejś z zatok wyspy L’Hermite.
Milę po trawersie płyniemy jeszcze spokojnie. Potem wiatr przychodzi nagle i po dwóch godzinach mamy już 8°B. Forsujemy żaglami. Wiatr rośnie. Na pokładzie zalewanym falami tylko Leszek i Tomek. Wraca nastrój niepewności. Silnie tłukąc o fale podchodzimy na milę pod wysokie brzegi L’Hermite.Wyspa nie daje żadnej osłony przed wiatrem. Względną ciszę w mesie przerywa potworny huk, jakby ktoś ogromną pałą uderzył w nadbudówkę.
– Maszt! – pomyślałem i zrobiło mi się bardzo duszno.
Wyskakuję na pokład. Leszek gramoli się z kokpitu. Tomek przytrzymuje ster. To szkwał rzucił o nadbudówkę wodę z niesamowitą siłą, zbijając z nóg stojącego w zejściówce Tomka.
Dłużej tak nie można! Na oceanie takie uderzenie mogłoby znieść nadbudówkę. Dość już pływania po tym oszalałym morzu, z perspektywą utraty masztu czy nadbudówki! Czeluść zatoki San Martin witamy z uczuciem ulgi. Pomiędzy pionowymi ścianami płyniemy do samego końca półmilowego, skalnego worka. Na razie mamy chyba spokój, ale tak naprawdę to będzie można odetchnąć dopiero daleko od tego miejsca.
Stajemy na kotwicy i Maciek celebruje małą uroczystość. Butelka szampana, “carmeny”, dobra kolacja. Nocą chyba pięciokrotnie podnosimy kotwicę, by rzucić ją znowu. Silne katabatyczne szkwały – willywaws, o sile do 12°B spadają ze wszystkich możliwych kierunków. W takich warunkach żadna kotwica nie będzie trzymać. Z przełęczy huragan pędzi bure chmury ze śniegiem, gradem i deszczem na zmianę. Tłoczy je w wąskie gardło zatoki, by dalej pognać na zachód. Dzień i noc jeszcze szarpie się “Macaj” pod uderzeniami willywaws. Drugiego dnia postoju między kolejnymi szkwałami, bardzo szybko przebierając wiosłami, płyniemy na ląd.
Morza są strome, mroźne i dzikie
W swej mocy,
Tak straszne, gdy się zmagasz
w ich rozdartej toni,
ogromny ugór wód
pośród zimowej nocy,
gdzie żadna przystań
znikąd żagli nie uchroni.
Lecz Ty mnie poprowadzisz
ku światłom w zatoce,
ja w porcie rozpowiem
hymn o Twej obronie.
To jest wiara, w której trwam
i trwałem przez lata:
W niej chcę umrzeć, gdy przyjdzie
mi zejść z tego świata.
Hilaire Belloc, 1870 – 1953